|
Nie dane nam było szybko wyruszyć w zamorską podróż
Nie dane nam było szybko wyruszyć w zamorską podróż. Pełne trzy dni czekaliśmy na redzie przy ujściu rzeki Clyde, narzekając - jak na Polaków przystało - na nudę, bezczynność i niepotrzebną stratę czasu. Bo nuż wojna skończy się w Afryce przed naszym tam przybyciem? Statek był zapełniony wojskiem, na pokładach, w mesach i jadalniach było dosyć ciasno, ale my, zapaleni brydżyści i pokerzyści, potrafiliśmy bez trudności znaleźć miejsce na karciane boje. Statek stał zakotwiczony, wody w zatoce były spokojne, nikt więc z pasażerów nie narzekał na razie na jakiekolwiek dolegliwości, związane z nieprzyjemną chorobą morską. Późno w nocy z 23 na 24 lutego zbudził nas cichy pomruk śruby okrętowej, a sam kadłub zaczął drgać i pochylać się lekko na burty, coś w nim zaczęło trzeszczeć, dudnić i stękać. Tak, to już niechybnie opuściliśmy Glasgow, udając się w daleki rejs do Afryki. Gdy się rozwidniło, Letycją huśtało już niesamowicie. Lotnicy, zaprawieni w lotach podczas porywistych wiatrów, nie ulegają z zasady chorobie morskiej na morzu. Huśtanie statku nie zrobiło więc na większości z nas żadnego wrażenia. Tylko Dziubek poczuł się trochę niedobrze, a obdarzony wielkim poczuciem humoru Kazik Sporny nie był już taki wesoły i rzadziej opowiadał kawały. Klął tylko, po cichu i na głos, godzinę zgłoszenia się na wyjazd do Afryki. Każdy z nas zaopatrzony był w pas korkowy, z którym nie wolno było i nie należało się w czasie podróży rozstawać. Wyznaczono nam również miejsca przy szalupach ratunkowych na wypadek ogłoszenia alarmu. Konwój składał się z dwunastu statków - troopcariers, osłaniał go potężny pancernik Malaya i kilka niszczycieli. Bitwa o Atlantyk była wtedy w pełni, ocean roił się od niemieckich okrętów podwodnych. Nic więc dziwnego, że angielskie niszczyciele uwijały się dokoła konwoju, wypływały do przodu, oddalały się na boki, to znów zajmowały miejsce w pobliżu swych podopiecznych. Tylko pancernik, zjeżony lufami dział, trzymał się z czoła konwoju, a zalewany wysokimi falami, czuwał nad bezpieczeństwem, mrugając od czasu do czasu sygnalizacyjnymi światłami. Nasza Letycja trzymała się z tyłu; z przodu, z prawej strony kołysał się Batory. - No i cóż, panie Antoś, mówiłem, że Batory popruje z nami na banany do Afryki - zwrócił się do mnie Kazik. Gdy był z czegoś zadowolony, nie wiem dlaczego, używał bardzo często powiedzonka: panie Antoś. - Trudno, panie Antoś - przedrzeźniałem go - namów Stasia i Dziubka, to wam na to konto postawię drinka. Wczoraj dostaliście ode mnie szkołę w brydża, nie zrobi więc specjalnej wyrwy w mojej kieszeni, jeśli przepiję z wami chociażby ze dwa funty za pomyślne wiatry. - Dobrze ci się ze mną drażnić, bo wiesz, że w barze nic innego nie sprzedają oprócz piwa i lemoniady. Od tego mogą się żaby zalęgnąć w żołądku. Wygłupiają się strusie z tym zakazem sprzedaży alkoholu. Na Batorym dalibyśmy sobie radę z prohibicją. - Kazik, nie denerwuj się. Sądzę, że Wacek wyciągnie z zakamarków walizki butelkę Watt-69 i wspólnie uraczymy się, tak jak na wilków morskich przystało - wtrącił się do rozmowy Stasio Skalski, który zjawił się z tyłu za nami. Widoczność nieco się polepszyła, niebo trochę pojaśniało, tylko wiatr silny dął nieprzerwanie z północnego zachodu, szarpiąc olinowaniem statku. Grzywiaste fale z niepojętą siłą uderzały wciąż w jego dziób. Na horyzoncie pojawiła się pękata sylwetka samolotu. To dwusilnikowy Wellington z Coastal Command obejmował nad konwojem służbę patrolową i wypatrywał niemieckie okręty podwodne. - Nie jest tak źle, panowie - skonstatowałem na jego widok. - Pilnują nas jak cholera. Nie sądzę, aby się nam coś przydarzyło podczas tej podróży. Zaterkotał okrętowy dzwonek na porę obiadową. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu w sali jadalnej panowały prawie pustki. Tylko z naszej szesnastki nikogo nie brakowało. Choroba morska robiła swoje wśród pasażerów. Najlepszym środkiem na złagodzenie nieprzyjemnego huśtania i stanu nudności jest leżenie w koi w pozycji poziomej. Nic też dziwnego, że większość wojskowych pasażerów nie chciała w ogóle patrzeć na jedzenie i wolała pozostać w swych kojach. Po obiedzie brydż jakoś się nie kleił. Karol przekomarzał się z Kazikiem. Obaj chłopy jak dęby wymyślali sobie od nieuków karcianych, co to nawet do trzynastu zliczyć nie potrafią. Martel, ,,Zośką" przez nas nazwany, dogadywał im z boku, że po wojnie powinni zapisać się do szkoły podstawowej w Pacanowie, "bo tam najlepiej uczą liczyć nawet do piętnastu. Nie wyjaśnił jednak, dlaczego właśnie w Pacanowie, a nie na przykład w Warszawie? W drugim kącie mesy Miecio Wyszkowski wodził rej wśród sierżantów i strofował głośno swych partnerów. Czupurny Bronek Malinowski odcinał mu się, jak mógł, i udowadniał, że najlepiej jest zagrać w pokera, bo tam każdy za siebie myśli. - Skończmy lepiej tego brydża - zwróciłem się do Stasia. - Chodźcie do mnie, poszperam w walizce, może znajdę jakąś butelczynę whisky. Karol aż się oblizał, rzucił karty na stół, wstał śmiejąc się w kułak i podążył do kabiny. Udał, że mu się niedobrze zrobiło. Niebawem siedzieliśmy już w komplecie w ciasnej kabinie. Na piętrowej koi postękiwał Dziubek. - Te, panie Antoś, tylko nam tu w szklanki nie narzygaj, bo następnej butelki na pewno Wacek nie zechce wyciągnąć - upominał Kazik. - Takiś stary, a taki głupi! - odciął się Dziubek. - Sam widziałeś, że wtrząsnąłem na obiad dwa drugie dania. Obżarłem się, więc brzuch trochę pobolewa. Nalejcie i do mojej szklanki, już wstaję. Reszta dnia i wieczoru zeszła nam na wesołej pogawędce, naturalnie na tematy lotnicze. Byle dobrnąć na miejsce, a wtedy pokażemy Niemcom, co możemy. O kartach nikt nawet nie wspomniał. W. Król, Mój Spitfire..., s. 115-118 |
